2. Drewnianym jachtem gdzieś na Atlantyku

2. odc.

Dzień pierwszy

30 maja 2013

Wczesnym rankiem, razem z Halinką czekam na warszawskim Lotnisku Okęcie im. Fryderyka Chopina, aby odprawić się do Sao Jorge na Terceirze. Jestem niewyspany, znużony. Odczuwam jeszcze skutki podróży z Wrocławia do Warszawy wynajętym w wypożyczalni samochodów Peugeotem. Powożenie autem przez Halinkę – mającą wysokie mniemanie o swoim kunszcie prowadzenia samochodu – zostawiło ślad w mojej psychice do tej pory i odcisnęło piętno na mojej kondycji fizycznej. Na to nałożyła się frustracja wywołana brakiem mojej akceptacji kupowania żywności na rejs w Polsce i jej lotniczy transport. Takiemu sposobowi zaopatrzenia jachtu od początku byłem przeciwny. Widać jak na dłoni, że nawyki stylu podróżowania z poprzedniej, panującej u nas siermiężnej, na szczęście minionej, epoki są bardzo silne i trudne do wykorzenienia. Wymaga to zmiany sposobu myślenia. Ale będąc w grupie, zespole czy też załodze trzeba, nawet wbrew sobie, przystać na jakiś kompromis i ustalony sposób postępowania przyjąć  za dobrą monetę. Pomimo poczynienia takich ustaleń irytuje mnie to, że trzeba teraz opłacać dodatkowy bagaż z racji zakupionej bez sensu, przez Halinkę, golonki w grubym szklanym opakowaniu, które więcej waży niż wepchnięte do niego tłuste mięso, różnej maści sosów, rozmaitych konserw i zupek w proszku. Nasza załoga nie skorzystała z rozsądnej sugestii Janusza – właściciela jachtu – który przed rejsem, na marcowym spotkaniu w Gdańsku odradzał w ogóle zakup żywności w Polsce. Jako osoba podróżująca, obyta z realiami gospodarczymi występującymi zarówno u nas jak i na Zachodzie zapewniał, że taniej kupimy żywność na Azorach. Jedynie zupy w proszku, według jego oceny, warto wziąć z Polski, bo są tańsze i lepsze, a przy tym mało ważą, więc nie będziemy mieli problemu z nadbagażem.

     Ale na tym nie koniec, to był tylko przedsmak tego, co mnie wkrótce spotkało. Nasza lisia przebiegłość podpowiedziała nam, że rozłożenie przewożonej żywności po wszystkich torbach pozwoli na zrobienie lukratywnego interesu. Ale ten niezwykle chytry zabieg był chybiony. Okazało się, że korzystniej jest nadbagaż opłacić jako pojedynczy. Z tego powodu warto go zmniejszyć do obowiązującej normy, przeładowując trzy kilogramy tych specjałów z tobołu pełnego żarcia do mojej torby podróżnej. Robię to na oczach oczekujących w kolejce do odprawy ludzi. Pocę się, jestem zażenowany i wkurzony, by nie rzec wkur…. Już na wstępie mam dość podróży w takim stylu! Po – pożal się Boże – przeładunku odprawiający nas urzędnik odesłał Halinkę do kasy, żeby opłaciła nadbagaż, a ja – jak nieproszony gość na weselu – zostałem obok kantorka do odprawy i czekam… i czekam… – wydaje mi się, że w nieskończoność. Cały czas myślę o tym, jaką wszyscy oczekujący na odprawę mają radochę z mojego przekładania konserw, grubościennych szklanych słoików z golonką, wieprzowiną i cholera wie z czym jeszcze. Wydawało mi się, że wszyscy traktują mnie jak dzikusa, który dorwał się do żarcia i wiezie je niewiadomo dokąd i po co. Wreszcie przyszła Halinka z rachunkiem na kwotę 177 zł, zaczęła być bardzo ważna, bo udało się jej sprawę załatwić, chociaż nie wszystko poszło zgodnie z oczekiwaniem. Anka wyjeżdżając poprzedniego dnia na Terceirę dostała pozwolenie na większy bagaż, jaki przysługuje żeglarzom i nie musiała płacić za nadbagaż.

Koło godziny siódmej rano jestem już w samolocie. I wreszcie ulga, następuje odprężenie, siadam sobie wygodnie na przypisanym mi siedzeniu przy oknie. Halince przypadło miejsce w pewnym oddaleniu i to mi dogadzało. Ten krótki okres przebywania z nią wystarczył by nabrać przekonania, że jest to osoba apodyktyczna, chwilami bardzo nieprzyjemna. Już teraz mam wątpliwości czy dobrze będą nam się układały wzajemne relacje. Na razie przyjmuję założenie, że pewną rolę w zachowaniu mojej współtowarzyszki rejsu odgrywa zmęczenie podróżą z Wrocławia do Warszawy, a także pewna doza napięcia przy takim początkowym poznawaniu się.

Podsumowując początek dnia, dochodzę do wniosku, że moje ogólne wrażenie podczas inauguracji rejsu jest takie sobie. Dlatego też zastanawiam się, jak to będzie dalej, a szczególnie wtedy, kiedy będziemy już na oceanie, na niewielkiej życiowej przestrzeni, jaką wyznaczy nam jacht. Obawiam się – być może przedwcześnie – że to wzajemne obcowanie może okazać się trudne czy też kłopotliwe, byleby nie stało się nieznośne.

Wystartowaliśmy szczęśliwie. Lot odbywa się na wysokości 11 tysięcy metrów z prędkością 810 km/godz. Prędkość ta jest nieco mniejsza od założonej prędkości przelotowej ze względu na silny czołowy wiatr, o czym poinformował podróżnych kapitan samolotu. Stewardesy podały jakieś kanapki z szynką i sałatą. Danie popiłem herbatą. Poczułem się lepiej. Będąc w błogim na stroju, tak sobie myślę, że życie mimo upływu lat jest nadal ciekawe. Znów, podobnie jak kiedyś, włóczę się po świecie. W takim zamyśleniu ani się spostrzegłem, że do Mediolanu jest już niedaleko.

Zupełnie zapomniałem o perypetiach na lotnisku w Warszawie. Nastrój mi się wybitnie poprawił. Być może przyczynił się do tego widok sympatycznej stewardesy – uśmiechniętej, bardzo uprzejmej. Jak to niewiele trzeba, aby zmienić swoje nastawienie do otaczającej nas rzeczywistości. Wystarczył – odebrany jako życzliwy – uśmiech, nawet jeśli jest on tylko uprzejmy to i tak oddziałuje na nas. Świadczy to o potędze interakcji między ludźmi. To wzajemne oddziaływanie, na tej samej częstotliwości, funkcjonuje na zasadzie sprzężenia zwrotnego, bo ja również uśmiecham się do stewardesy i wytwarza się jak gdyby nić sympatycznego porozumienia.

Wokół na fotelach różni ludzie; siedzący przede mną pan coś przegląda na komputerze, niektórzy drzemią, inni siedzą w milczeniu. Dobra, spokojna atmosfera. Po pewnym czasie w głośnikach usłyszałem podziękowania załogi samolotu skierowane do pasażerów za wspólny lot. Podchodzimy do lądowania na lotnisku w Mediolanie.

W tym porcie lotniczym mamy przesiadkę. Na samolot do Lizbony czekamy dość długo. W owym czasie dostałem SMS-a od Bartka. To niezwykle uprzejmy i uczynny człowiek. Jego życzliwość wręcz mnie onieśmiela. Z własnej woli i troski o dobry przebieg mojej podróży dotarł do informacji jak postąpić z bagażem w Lizbonie, gdzie przesiadam się na samolot innego przewoźnika. Poinformował mnie, że nie muszę wcale zajmować się tym problemem. Podziękowałem mu.

Wreszcie pierwszą przesiadkę mamy już za sobą. Jest godzina wpół do drugiej po południu, siedzę w tej chwili w drugim samolocie, tym razem portugalskiego przewoźnika, w którym duża, bardzo rozgadana grupa rozochoconych Portugalczyków stwarza swoisty nastrój. Portugalczycy spodobali mi się; sympatyczni, rozbawieni, cieszący się życiem. W tej grupie prym wiodą kobiety. To one potrafią stworzyć przyjazną otoczeniu atmosferę.

             Ryszard Marcjoniak

cdn.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *